Ostatnia niedziela czerwca, dzień mojego debiutu w zawodach biegowych, wita mnie ulewnym deszczem. Nie jest to na szczęście argument dla mnie żeby odpuścić udział w biegu. „Upał, czy deszcz – co lepsze? Z dwojga złego wolę to drugie…” – myślałam w tygodniu poprzedzającym start. No to mówisz i masz:)
Wstaję, patrzę przez okno, a tu – leje! „OK, wezmę to na klatę” – myślę. Szybko pakuję torbę z ubraniami na zmianę – przecież będę biec w deszczu, a potem mam wracać autobusem, to się chociaż po biegu przebiorę, żeby jako zmokła kura nie straszyć współpasażerów. Brat nr 1 (starszy znaczy) jedzie mi kibicować, nie będzie problemu, że do worka z pakietu startowego nie daję rady zmieścić wszystkiego – zamiast w szatni, zostawię torbę jemu (w szatni można zostawić tylko regulaminowy worek).
Czas na śniadanie – owsianka z bakaliami będzie jak znalazł. Do tego koktajl z banana i mleka sojowego. Szybko okazuje się, że po wypiciu koktajlu owsianka średnio chce się zmieścić w żołądku. Przez rozsądek jednak wciskam ją w siebie – w końcu energia do biegania musi być. Buziaki dla moich trzech Chłopaków (Mąż, Syn nr 1 i Syn nr 2) na do widzenia, nakaz trzymania kciuków za żonę/mamusię i pędzę na tramwaj, żeby nie zwiał mi autobus, w którym jechać ma Brat i którym dojechać mamy na miejsce. Drobne utrudnienia w trakcie przesiadki, bo akurat ruszyła przebudowa linii tramwajowej na Bemowie (nowa organizacja ruchu na skrzyżowaniu i chwilowa konsternacja co się stało z przejściem dla pieszych). Uff! Udało się – wsiadam do autobusu i razem z czekającym już w nim na mnie Bratem jedziemy na miejsce. W tzw. międzyczasie zaczyna się przejaśniać. W zasadzie już nie pada, gdy wychodzę z domu.
Docieramy na miejsce imprezy ok. 11:00 – tak w sam raz – bo za 10 minut planowo ma się zacząć rozgrzewka. Chwilę się kręcimy, żeby skonfrontować plan sytuacyjny z rzeczywistością, słuchamy oficjalnego powitania Pani Ireny Szewińskiej z uczestniczkami biegu i za chwilę z głośników zaczynają płynąć gorące rytmy – rozgrzewka jest w formie zumby! Fajnie, będzie okazja wreszcie tego spróbować. Dobrze, że mam za sobą te aerobikowe zrywy, bo chociaż podstawowe kroki ogarniam:) Najbardziej utkwiła mi w pamięci Shakira i jej „La la la”, czyli „Dare”. Rozgrzewkę prowadzą Piotrek i Paweł – pełni pozytywnej energii chłopaki. Rozjaśnia się na dobre. Po rozgrzewce czuję się jak bym już przebiegła z pół dystansu;)
Przechodzimy na miejsce startu. Chwila oczekiwania i ruszamy.
O mało nie daję się ponieść szybszemu tempu narzuconemu przez część zawodniczek (prawie wszystkich znaczy;)), ale myślę sobie: „Spokojnie – powoli, byle do przodu. W godzinę to i moim żółwim tempem dam radę przebyć te 5km”. I tak mija mi pierwszy kilometr. Sympatyczny Pan „km 1” (na każdym kilometrze był Pan w koszulce z numerem mijanego właśnie kilometra) informuje: „Jeszcze tylko 4 km i koniec”:).
Wybiegamy na Belwederską i powoli zaczynam wspinać się pod górę. Przyjęta przeze mnie „żółwia” taktyka okazuje się całkiem słuszna – poruszam się może i wolniej od wcześniej wyprzedzających mnie zawodniczek, ale wciąż biegnę, podczas gdy znaczna część uczestniczek maszeruje:) Z tego podbiegu jestem naprawdę dumna – że się nie poddałam i nie zaczęłam iść. Na samej górze widzę Brata, który chciał uchwycić kobiecą masę mozolnie, lecz malowniczo wspinającą się pod górkę. Brat mnie nie widzi, więc daję mu znać, że biegnę i że jest ok.
Wybiegamy na Al. Ujazdowskie i tu dopiero jest „patelnia”. Słońce praży! Gdyby nie widoczne gdzieś przy krawężnikach kałuże (i to że na własne oczy widziałam), to nie powiedziałabym, że rano lało. A może po tym podbiegu mi tak gorąco? Mijam Pana „km 2”, jakiś czas potem Pana „km 3”. Wzdłuż Alej stoją kibice i dość nieśmiało kibicują. Miło, że chce im się patrzeć jak my się męczymy i wykrzesać z siebie zagrzewający do boju okrzyk. Trochę mi smutno, że nie ma moich Chłopaków, ale Syn nr 2 jeszcze za młody i ogólnie nie lubi tłumów. Potem skręcamy w ul. Piękną i jest pięknie – bo za chwilę będziemy biec w dół:). Potem sama nie wiem kiedy pojawia Pan „km 4” i dostaję skrzydeł. Czuję, że mam moc biec szybciej, niż żółw. W momencie, gdy mijam budynek radiowej Trójki, wiem, że już jestem niedaleko mety, więc „cisnę”.
No i wycisnęłam czas 00:35:05 i 1487 miejsce w kategorii open na 1908 sklasyfikowanych.
Dobiegając do mety prawie się popłakałam – z radości że dałam radę, że cały dystans pokonałam biegiem (czy czymś co chociaż trochę go przypomina), że nie byłam ostatnia ;P Odebrałam swój pierwszy medal, zgarnęłam jeszcze wodę i batonik o Sponsorów, i poleciałam pod scenę porozciągać się trochę. Znowu tańcząc w rytm muzyki, tyle że już spokojniejszej – „I see fire” Ed Sheeran.
Potem jeszcze dekoracja zwyciężczyń, wręczanie nagród, także w konkursie filmowym towarzyszącym imprezie, w którym brałam udział, ale nie wygrałam, przeżywszy głębokie rozczarowanie, że nie stałam się posiadaczką telefonu Samsung;P No i powrót do domu. Synek nr 1 zapytał mnie: „Mamo, ładny ten medal, tylko czemu nie jest złoty?”.
Bo nie ostatni, Synku:)
Dodaj komentarz